Kiczery – Podróż przez Bieszczady
Bieszczady – wyśniona kraina połonin i wyludnionych wsi, w których wciąż owocują jabłonie. Polska Patagonia, ziemia dziwaków, wyrzutków, utracjuszy i kowbojów. Ojczyzna stracona, ojczyzna zyskana. Kraj wilków i niedźwiedzi. Dzicz, w którą jedzie się – jak głosi slogan przepracowanych – rzuciwszy wszystko inne. Adam Robiński z mapą w ręce, książką Bruce’a Chatwina w plecaku i garścią orzechów w kieszeni przemierza pogranicze Polski, Ukrainy i Słowacji, nie mając żadnego innego celu poza byciem w drodze. Natyka się na ludzi, którzy w tutejszych dolinach zapuścili korzenie, i z każdym kolejnym miesiącem podróży uświadamia sobie, że coś tu nie gra. Bo w Bieszczadach wszystkim się coś wydaje, nie ma jednej pamięci, a pięknego kłamstwa nigdy nie wolno mylić z oszustwem.
Dla miłośników Bieszczad „Kiczery” powinny stać się lekturą obowiązkową. Dla tych, którzy jeszcze nigdy na połoniny nie trafili, najlepszą zachętą, by ten błąd naprawić.
Kiczery – Podróż przez Bieszczady
Autor: Adam Robiński
Wydawnictwo: Czarne
Seria wydawnicza: Sulina
Projekt okładki: Agnieszka Pasierska/Pracownia Papierówka
Data publikacji: 27 listopada 2019
Okładka miękka, lakierowana, ze skrzydełkami
Wymiary: 125 mm × 195 mm
Liczba stron: 248
ISBN: 978-83-8049-944-7
Cena okładkowa: 34,90 zł ; przedsprzedaż 25,17 zł
FRAGMENT:
Podobno doświadczeni koniarze nie mają wieku. Jeśli ktoś całe życie spędził w siodle, to nawet na starość będzie się trzymał prosto jak ułan.
Kiedy filmowcy wyjechali z Tworylnego, Victorini postanowił zostać na stałe. Może chodziło o jakiś magnetyzm bliskich stron? Jego rodzinę wygnano po wojnie spod Lwowa. W bydlęcych wagonach trafili do Bytomia, a stamtąd do Krosna, gdzie mieli znajomych. Tam Henryk skończył liceum. Tworylne to były już prawie Kresy. Przejął postawiony na potrzeby filmu barak i uruchomił w nim stanicę PTTK. Nazywała się Szept. Mówił, że jedyny majątek, z jakim osiedla się w Bieszczadach, to młodość. Na zdjęciu z tamtego czasu widać pewnego siebie brodacza w czapce z daszkiem, który opiera o siodło dubeltówkę. Kraciasta koszula zapięta tylko do pępka, rękawy podwinięte, charyzma bije po oczach.
Pewnego razu grupie turystów tak się spodobało pod jego dachem, że porzucili plan dalszej wędrówki. Zależało im jednak na pieczątce z bacówki na Sokolem, ponad dwadzieścia kilometrów dalej. Victorini wsiadł na konia, by wyświadczyć im przysługę. Baca, który tam urzędował, nie miał tuszu, więc tylko napluł na pieczątkę i oddał tak podbitą kartę PTTK. Victorini musiał dobrze zapamiętać tę chwilę, bo kiedy jakiś czas później poproszono go o przejęcie opieki nad Sokolem, bez wahania się tam przeprowadził. Był ostatnim lokatorem, a potem właścicielem piętrowego, murowanego pałacyku z wieżyczką w dawnej wsi z dóbr rodowych Kmitów. W 1968 roku cała okolica znalazła się na dnie Jeziora Solińskiego. Victorini zrobił zaś to, co nakazywał mu rozsądek. Co się dało uratować, przeniósł wyżej. Początkowo piętrzono przed nim proceduralne bariery związane z rozbiórką pałacu, więc zdesperowany napisał list do pierwszego sekretarza Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Towarzysz Gomułka, krośnianin, odpisał po kilku dniach: „Sprawa załatwiona”.